Czasem mam ich dość. Są głośni, roszczeniowi i robią wieczny bajzel, który przeważnie ja sprzątam. Do tego nigdy niczego nie potrafią sami znaleźć. Jakby tego było mało, jeden namiętnie gra na komputerze, drugi się awanturuje, bo ma za mało luzu, a też chciałby sobie grać w ciągu tygodnia w jakieś fajne gry. A nie, On najchętniej grałby non stop, w każdej wolnej chwili. Przyjmując, że każda wolna chwila to również ta, którą powinien przeznaczyć na sprzątanie pokoju. W takich chwilach, mam ochotę wziąć pilota i wcisnąć czerwony guziczek, albo zamknąć drzwi na klucz, tak, aby odciąć się od ich męskiego świata.
Ale są też takie dni, że frustracja na tych dwóch zupełnie odchodzi, tak jakby jej nie było. Wstaję wtedy rano i zapominam, że dzień wcześniej, któryś z nich doprowadził mnie do szału swoimi dziwnymi pytaniami, czy lekkomyślnym postępowaniem. Jest wtedy tu i teraz, nowy piękny poranek, który będziemy mogli spędzić razem. W takich chwilach dochodzę do wniosku, że wygrałam los na loterii nie dlatego, że mam idealnie grzeczne i mądre dziecko. Nie dlatego, że mam wspaniałego, spokojnego i zaradnego mężczyznę u boku, ale dlatego, że jesteśmy razem dla siebie i mimo, iż jesteśmy tak zupełnie różni. Mimo, że czasem potrzebujemy chwili wytchnienia od siebie, to nadal potrafimy się cieszyć momentami tylko we troje. I tak się jakoś dziwnie ułożyło, że jedno pamięta o potrzebach tego drugiego, a drugie o tego pierwszego, nie zapominając o tym trzecim.
Mąż mój natchniony bicyklomanią, która co roku przejeżdża ulicami naszego miasta i moimi jękami, że kolejny weekend spędzimy w domu, bo pewnie będzie lało, na niedzielę zaplanował przejazd rowerowy. Ot taką zwykłą wycieczkę, bo młode jak widzi górkę to spazmów dostaje, a i ja z dobrą kondycją mam niewiele wspólnego. Przejechaliśmy zaledwie 12 kilometrów w mocnym, wieczornym słońcu, zaliczając jeden kontakt trzeciego stopnia z drogą gruntową i jeden postój na lody (jakże by inaczej). Bilans naszej godzinnej przejażdżki plasował się następująco. Trzy uśmiechnięte i trochę zmordowane upałem gęby, powróciły cało i zdrowo na łono dusznego mieszkania. No, jedna mała gęba wróciła z brudną koszulką, ufajdanymi spodenkami i dodatkowo kilkoma siniakami, ale co za różnica, jeden siniak w tą czy w tamtą. I tak sobie myślę, że rodzina i piękna pogoda to wszystko, czego mi trzeba. Dobrze, pieniądze też są ważne, ale nie dają takiej radości jak wspólnie spędzony czas i uśmiechnięte zmęczone twarze.
Bardzo mi się podoba jak o tym piszesz.
Ha!
Przepraszam, miało być Ha! Nie tylko mi fajnie się wybrać na wycieczkę!
Bo wycieczki łączą i dostarczają tego czegoś:)
Rodzinnie zawsze jest najlepiej 😉
Rower to jest to! Sama nienawidzę sportów wszelakich i wysiłku bezsensownego, ale na rower wskakuję zawsze chętnie! 🙂
Ja też wskakuje chętnie ale jedyne co mnie potem odstrasza na kilka dni to ból tyłka:/. Brak odpowiednich spodenek daje się we znaki:D
12 km, szacun. My rower ostatnio chyba w gimnazjum widzialysmy.